Po Burzy w Narodowym

Od kiedy mam dzieci, podoba mi się prawie każda sztuka teatralna, na którą się wybieram. Krytycy i recenzentki lepiej, żeby byli bezdzietni albo mieli kwarantannę, bo nie wiadomo właściwie, z czego tak się głupio cieszymy, szczerząc kły – z tego, że spektakl dobry, czy z tego, że wypuścili nas na przepustkę od „siedzenia z dziećmi” i trafiliśmy ze spacerniaka do teatru.

To nic, że jestem w Narodowym po raz setny, ale nagle cieszę się z tego dobicia do jego wrót – tak jak ocalony kolumbijski marynarz z „Opowieści rozbitka” Marqueza mógł czuć się po wczołganiu się na plażę Morza Karaibskiego. Życie jest piękne, Narodowy to perła. Oto wchodzę do hallu Teatru Narodowego, ach, jakie białe marmury, jakie duże lustra, „złote a skromne” kinkiety, ach, jak to ten Romuald Gutt odbudował szykownie socrealizm, unikając jednocześnie z Cyrankiewiczem w ramach komitetu odbudowy stolicy. A jacy dwaj wyprani bileterzy w odprasowanych koszulach sprawdzają mój bilet na „Burzę” (reż. Pawła Miśkiewicza)! Aż chcę ich przytulić po jednym do każdej piersi. Jeszcze się nie zaczęło, a ja już pieję z zachwytu jak kogut, co się raz w życiu wyspał.

Pierwsze sekundy nowej „Burzy” – genialnie pomyślane – bez kurtyny, wiadomo, że ta jest już w teatrze passé niczym wstawanie z krzesła, gdy do pomieszczenia wchodzi kobieta. Na początek robi się zupełnie ciemno na scenie i widowni, lekka mżawka nas zrasza, czuję się jak moje auto w myjni automatycznej, potem słychać dudnienie burzy, deszcz o okna i bach, światło, a na scenie już Prospero (Jerzy Radziwiłowicz) z Kalibanem (Mariusz Benoit). Świetny skrót, pierwsze sceny wyrzucone z hukiem za plecy jak kieliszki nowożeńców. Czyli napięcie jak u Hitchcocka – najpierw burza, a potem dopiero będzie się działo, z tym że tu już niestety najlepsze za nami, bo w tym momencie było już po „Burzy”.

„Burza” w Narodowym to nie jest sztuka dla tych, którzy kochają i wierzą w Szekspira, czyli takich naiwniaczek jak ja.

Tu mamy nową myśl dramaturgiczną, czyli amerykańską kanapkę, która jest tak bogata w dodatki i warstwy, że nie starcza nam paszczy, by ją ugryźć. Reżyserowi kojarzy się wszystko ze wszystkim i nie waha się tym pochwalić. „The Tempest” kojarzy mu się z „The Sea and the Mirror” W.H. Audena, więc nagle aktorzy wypadają za burtę Szekspira i serwują fragmenty poezji tegoż anglojęzycznego poety, a że wielkich poetów anglojęzycznych nie brakuje, to i innych tu rozpoznamy jak nie z nazwiska, to ich romantyzm brzmi znajomo. Tekst „Burzy” ginie bez powodu, to już nie jest skrót tylko wycinka, a wyłaniają się z głębin reżyserskiej myśli inne lubiane przez niego tłumaczenia Barańczaka, łącznie bodaj z cytatami z „Ryszarda II” – i robi się konglomerat, utwór burzopodobny, i boję się panicznie, że może wręcz będzie ewoluować nieskończenie np. w sztukę o wszystkich nieudolnych władcach bez autorytetu lub o braciach w polityce, z których jeden traci magię i ma zły kontakt z kobietami – aluzju poniał.

Dramaturgią reżyser się nie przejął, ale momenty były. Otóż jest to idealna sztuka dla pań i panów, którzy lubią popatrzeć na zdolnych, gibkich, niezbyt szczelnie odzianych mężczyzn, bo to spektakl, do którego zaangażowano prawie całą męską załogę Narodowego, a każdy z tych marynarzy-rozbitków jest tu znakomity i swą sprawną, muskularną męskość jednocześnie celebruje i obśmiewa. Atmosfera jest koszarowo-więzienna, wiele scen dzieje się w scenografii pryczowo-kajutowej, a sam krajobraz wyspy jest umowny niczym szkice kredą na tablicy. Ruch sceniczny pełen jest zabawnej gry w sumo, zapasy i taniec rodem z filmów z Fredem Aisterem minus Ginger Rogers.

Chyba każda córka mająca silny związek z ojcem przeżywa „Burzę” jako tekst o ich relacji – na pewno ja. Który ojciec nie ma ochoty „chronić” córki gdzieś na bezpiecznej wyspie? Tutaj psychoanaliza w ogóle nie zeszła na ląd, bo Miranda jest zjawą, istotą na wpół dziką, a separacja od cywilizacji wyszła jej na dobre tylko wokalnie – ta jedyna rola damska w spektaklu grana jest przez Maję Kleszcz, która odgrywa tu męską projekcję kobiecości (a zatem dużo pląsa i omdlewa) śpiewającą syrenie ballady.

Po „Burzy” nadszedł czas refleksji. A może to dobrze, że reżyser dużo czyta i wszystko mu się kojarzy, gdyż „Burzę” każdy głupi zna (czy na pewno?) i intertekstualność wielu cieszy jak udana partia scrabble’a? Jeśli gra w skojarzenia tworzy nową całość lub znaczenie, to miło, ale tutaj nic się nie wyłoniło – prócz wrażenia, że poruszamy się po dziale „książki” w Amazonie – jeżeli czytałeś „Burzę”, to może spodoba ci się też William Blake, a w „podobnych wyszukiwaniach” może wpaść też John Milton, a dalej niebezpieczna fala może pokierować nas w odmęty trzyczęściowego poematu symfonicznego „Morze” i nie wrócimy nigdy na ląd do dzieci.