Kwadrans dziennie

Oczywiście, oczywiście nie wolno dzieci porównywać, każde ma inne tempo rozwoju, każdy człowiek jest inny, wiem, wiem. Ale. Młodszy syn z większymi oporami, dużo większymi oporami uczy się czytać i pisać. Idzie mu to, hm, mało skutecznie, jak oddzielanie państwa od Kościoła w Najjaśniejszej. Sukcesów brak.

Starszy syn w zerówce czytał już dość swobodnie, samodzielnie, młodszy duka. A może rodząc drugiego syna, to ja byłam już głupsza i się zaraził? Wiadomo, że jak są jakieś problemy z dzieckiem, to matka Polka szuka winnych wśród siebie samej. Jest to możliwe, bo po pandemii, kilku dramatach prywatnych, wpływie ogłupiającej władzy, której co prawda staramy się słuchać mało, ale jednak mądrości nowomowy partyjnej gdzieś się w mózgu osadzają niczym pyły w płucach, na pewno moja forma intelektualna nie zwyżkuje.

Nie jestem też przekonana, wbrew retoryce radości krążącej wokół tzw. stanu błogosławionego, czy ciąże, połóg i macierzyństwo czynią kobietę mądrzejszą. Może bardziej doświadczoną, lepiej zorganizowaną, ale cena też jest ogromna. Mniej czasu na własny rozwój, szkolenia, własne zdrowie, ambitne kino irańskie czy ćwiczące uważność spacery przyrodnicze w Kotlinie Kłodzkiej lub warsztaty sufletowe w Langwedocji.

Nie zaliczam się też do obywatelek śmiało podważających opinie medyków. A ci zgodnym chórem śpiewają o tym, że lepiej rodzić dzieci za młodu, niż popadać w geriatryczne ciąże. Antka, mojego drugiego syna, rodziłam po czterdziestce, a to już dawno liczy się jako geriatryczna ciąża – tak się to wpisuje w kartę i jest to fakt, nie ma co podawać tu synonimów znieczulających. Na szczęście rodziłam jeszcze przed reżimem przyłębsko-kaczyńskim, więc załapałam się na badania prenatalne, bo nigdy nie zaliczałam się do matek pragnących umrzeć w stołecznym szpitalu imienia Dzieciątka Jezus. Byłby to gruby nietakt względem starszego syna, zwłaszcza że wychowuję go samodzielnie od lat.

Pal pięć powody, fakty są takie, że czytanie idzie mojemu Antkowi pod górkę, więc zapisałam się na konsultację do psycholożki dziecięcej. Dziś dzieci mają na szczęście nieco łatwiej niż my w czasach PRL. Wtedy dyslektycy czy osoby z dyskalkulią cierpiały i były upokarzane pod tablicą. O osobach w tzw. spektrum nawet nie wspomnę. Pani psycholożka stwierdziła, iż na wszelkie diagnozy jest jeszcze za wcześnie, bo takowe stawia się w czwartej klasie.

Tu moje zdziwienie. Tyle lat dziecko i rodzice oraz nauczyciele mają się męczyć i kluczyć? Wszelkie nawyki, a zamiłowanie do regularnej samodzielnej lektury to dobry nawyk, formuje się o wiele wcześniej niż po czwartej klasie! No nic. Takie są przepisy.

Co należy zatem czynić, droga Redakcjo? Trzeba codziennie robić ćwiczenia z czytania, rysowania i inne takie nudne historie. Nie wiem jak Wy, ale kiedy ja jako matka słyszę, że „wystarczy piętnaście minut dziennie”, to dostaję niestrawności. Wystarczy kwadrans ćwiczeń na platfusa. Wystarczy kwadrans na medytację. Wystarczy wstać kwadrans wcześniej, by zrobić zdrową przekąskę do śniadaniówki. Wystarczy kwadrans czytania na głos dzieciom. Ponadto każdy, kto ma dzieci, wie, że nie ma nic gorszego niż uczenie własnej progenitury. Nie dziwi mnie, że tylu rodziców woli zrezygnować z pójścia na koncert, z zakupienia lepszej jakości jedzenia czy wakacji, byle tylko zapisać dziecię na korepetycje. Mało kto lubi siedzieć z dzieckiem nad sylabizowaniem. Przeżywanie własnej traumy szkolnej powtórnie, a do tego dzieci manipulują matkami jak Putin kanclerzem Scholzem – na luziku. Te jęki, to przewalanie oczami, te łzy, foszki, strajki, odmowy. Od czego jest szkoła? Od czego wspaniała, kompetentna pedagożka wczesnoszkolna, pomyślałam natychmiast. Na co idą moje podatki, jak nie na to, by państwo nasze walczyło z analfabetyzmem!

Natychmiast też pomyślałam, że przecież czytanie to pasja boomerek, dziadersów, a młodości, ty na poziomy wylatuj, i po prostu nie powinnam być taka banalna i oczekiwać, że jeśli babunia i mamunia dużo czytały, to i wnusio musi. Wszak połowa Polaków nie czyta prawie wcale i proszę, jak się rozwijamy. Premier mówił, że wkraczamy w czwartą fazę rewolucji cyfrowej czy jakoś tak. Po kilku próbach wymigałam się od siedzenia z Antosiem nad słynnymi „kartami pracy”.

Czasem zastanawiam się, czy lista rzeczy, o których pamiętam, wiem, że „trzeba je zrobić” z dziećmi i je wykonuję, jest dłuższa niż lista rzeczy, które wiem, że trzeba zrobić, ale nie robię ich, bo chcę też przeżyć własne życie i oczekuję (naiwnie?), że silne państwo nie polega tylko na kupowaniu nowych himarsów i uszczelnianiu ogrodzeń na granicy z Białorusią, tylko na wyrównywaniu szans uczniów. Ci, którzy czytają i liczą wolniej, powinni móc liczyć na to, że szkoła nie zostawi ich w tyle. Czy ja się tylko tak rozpaczliwie rozgrzeszam?