Guz narzutowy, czyli „Kobieta na dachu”

„Gdzie są ci chłopcy na świetnych maszynach?”, zapytuje wokalistka w piosence do muzyki Seweryna Krajewskiego, a ja już spieszę z odpowiedzią: na pewno nie w kinie Anny Jadowskiej. Ostatni raz czytano ich chyba w „Bazie Sokołowskiej”. W filmie „Kobieta na dachu” w reżyserii Anny Jadowskiej mężczyźni obecni są, nawet obnoszą swoje torsy, dopisując nowy rozdział do historii stylów fotografowania męskiej nagości, ale jeśli mają maszyny, to takie, które sprezentowała im mamusia lub żona.

Zapewne popełniam nietakt, rozpoczynając tekst od pisania o mężczyznach, bo to Mirka, główna bohaterka, jest tu w centrum kadrów, jest kamerą wydobywana, wyskubywana, wyławiana jak groch z łupiny. To tylko pokazuje, że i ja jestem Mirką i mnie panowie często utrudniają dążenie do celu i jasności umysłu. U Jadowskiej twarz bohaterki fotografowana jest czasem z bardzo bliska, ale kamera nie jest w tym filmie intruzem. Raczej spojrzenie wnikliwie towarzyszące, szlachetnie obnażające, a jest co obnażać, bo twarz Miry, czyli Doroty Pomykały, to nie jest buźka „insta friendly” po trzech operacjach glamour czy typ „glonojadki” po licznych ostrzykiwaniach z botoksu, tylko twarz kobiety z przeszłością. Kameralność tego kina graniczy czasem z klaustrofobią. Opary Svena Nyqvista i filmów takich jak „Persona”, „Szepty i krzyki”, „Milczenie” są wyczuwalne. Przeszłości Mirki możemy się tylko domyślać, bo Mirka milczy. Udane dialogi w tym filmie. Minimalistyczne. Widzowi scenarzystka nic nie tłumaczy. Najwięcej zostaje poza kadrem, bo wszak to film o niewypowiadanym bólu.

Mirka nosi w sobie głaz tak twardy, głaz, który zdaje się tak skutecznie narzucony, że nie do ruszenia, a warstwy bólu, lęków, ograniczeń, ciężarów odkładały się w Mirce od conajmniej sześciu dekad. To już drugi poruszający film o depresji, jaki oglądam w ciągu ostatnich miesięcy. Pierwszym była „Gorączka śródziemnomorska” Mahy Haj. U Haj na głównym bohaterze odkładają się lata izraelskiej okupacji, codziennego życia z wojną, terroryzmem, biedą i matką potworem, a co toczy duszę Mirki? Wdrukowany wstyd, poczucie winy, samotność wynikająca z braku umiejętności proszenia o pomoc i wysławiania swoich potrzeb. Spotykamy ją w momencie liminalnym dla każdej matki i żony. Niebawem emerytura, syn odchowany, mąż jak zepsuty wiatrak – trochę rzęzi i zajmuje miejsce w mieszkaniu.

Z każdą sekundą dochodzi do niej, że przez sześć dekad nie żyła swoim życiem. Kiedy Polki tego pokolenia, takie Mirki, dają sobie czas, by żyć na swoich warunkach, robić to, na co mają ochotę, poznać swoje potrzeby?

O tym m.in. jest scena, w której dwa razy młodsza terapeutka proponuje Mirce ćwiczenie: „Wyobraź sobie, że jesteś z przyjaciółką w kawiarni. Jest piękny słoneczny dzień. Jakie ciasto zamawiasz?”. My już wiemy. Mirka nigdy nie szwenda się po mieście z koleżankami po lokalach. Co ludzie powiedzą? Sama nie potrafi ciasta upiec?

Bohaterka wpadła w koleiny polskiej tradycji kobiety poświęcającej się, a na domiar złego w spiralę długów, bo to też film o wykluczeniu ekonomicznym kobiet. W pierwszych scenach widzimy Mirkę wylącznie wykonującą czynności, które to czynności są obowiązkami czy to domowymi, czy to służbowymi. Bohaterka porusza się mechanicznie niczym robot. Pranie, gotowanie, mrożonki, wiadomo. Krzątanina ta wydaje z siebie milutkie dźwięki, które kojąco kołyszą pozostałych domowników. Mąż – bardzo zajęty chrapaniem po swojej pracy, a dorosły syn relaksowaniem w pokoju, ziewaniem, typ rozkosznie rozmemłany. Syn to piękny dwudziestoletni, chłop jak dąb, więc odpoczywa po niczym, chyba tylko po bezpiecznym dzieciństwie, które sprawili mu oboje rodzice. Gdy matka wraca rano z przesłuchania na policji i nocy na dołku, to zanim jeszcze zdejmie płaszcz, zapewnia synka w poczuciu winy, że już zaraz, zaraz wyda mu śniadanie. Panicz łaskawy jest, nowocześniejszy od tatusia. „Daj spokój, mamo, nic nie potrzebuję”.

„Spokój” i „spokojnie” to słowa, które w kierunku rozsypującej się psychicznie Mirki padają najczęściej. Wypowiada je ona zresztą też sama do swoich pacjentek. Jest położną. Wiadomo, że podczas porodu najlepiej, by kobiety nie krzyczały z bólu, tylko cieszyły się milusio cudem narodzin. W filmie klną tylko młodsze dziewczyny, bo to też film o zmianie pokoleniowej. Młodsze lepiej sobie radzą z wyrażaniem uczuć, asertywnością, potrzebami, a te średniego pokolenia kobitki momentami rozpiera duma, gdy osiągną drobne cele na tej drodze ku sobie. Oto jedna z pań oznajmia: „A wiesz, ja to pierdolę i nie prasuję”. Tak. Film jest dramatem psychologicznym, ale ma momenty tragikomiczne. Jesteśmy w takiej dupie, że ratuje nas śmiech. Znamy to wszyscy niezależnie od płci.

Jak reaguje mąż na kryzys psychiczny żony? Oto Mirka po kilku dniach w szpitalu psychiatrycznym, do którego trafia po próbie samobójczej, nie bardzo chce wracać do domu. Nagle dociera do niej, że lepiej czuje się poza swoim domem, że w domu nie czeka na nią nic dobrego. Ci z nas, którzy trwają w nieudanych związkach, znają ten stan dobrze – stan uciekinierki z własnego domu. Mirka woli leżeć na trawie na działce, koczować w paździerzowym domku, niż wracać do… No właśnie. Do siebie? Do panów? Natura bywa opatrunkiem na liczne rany duszy Mirki. Często kładzie się w trawie, na ziemi, ukorzenia, opada i przypomina nieco bohaterkę filmu „Córka” Maggie Gylenhall. Tam też mamy scenę, w której kobieta w wieku niewidzialnym wytacza się z samochodu i kładzie na ziemi, na poboczu. Włoska intelektualistka jest na wakacjach – to stan, którego Mirka nigdy nie doznała. Żadna z niej Wanda Rutkiewicz czy stypendystka Oxfordu, ale gdy Mirka pierwszy raz żąda kluczyków do własnego auta i dojeżdża donikąd, na pobocze autostrady i moczy stopy w kanałku, czujemy jej rozkosz. Jakby zdobyła Mount Everest.

Anna Jadowska nie chce pokazać nam w „Kobiecie na dachu” przemocowego męża czy syna darmozjada, bo na to jest twórczynią zbyt subtelną i oryginalną. Nie ma tu nic, co by uradowało fanów kina Wojciecha Smarzowskiego. Julek nie pije na umór, a jego przemoc słowna nie polega na wyzywaniu partnerki od „szmat”, „kurew”, „klęp” czy „wariatek”. Jego przemocowość pocieszna taka jest. Żaden z niego pitbull. Ot, okularnik, misio z brzuszkiem, chorowity, taki, co to liczy na szybką adopcję przez jakąś ciepłą, czułą Mirkę gotową wyręczać go z rachunków i gotowania. Gdy Mirkę aresztują, martwi się tylko o siebie. Ludzie na osiedlu gadają. Gdy Mirka nie wraca na noc z działki, poszukuje jej tak, jak chłop zaganiający brakujący inwentarz do chałupy. Głupia krowa znów gdzieś zbłądziła. Wiadomo, że jak kobieta nocuje poza domem, to znaczy, że mąż fajtłapa baby nie upilnował.

Mirka ostatkiem sił, z pomocą skutecznych terapeutek, podpatrywanych młodszych koleżanek, milimetr po milimetrze zaczyna odzyskiwać swoją sprawczość, co zresztą genialnie pokazuje Dorota Pomykała ledwie drgnieniem co poniektórych mięśni twarzy czy jasnością spojrzeń. Cała trójka bohaterów gra wyśmienicie, Bogdan Koca idealnie wprost wydaje z siebie dźwięki typowe dla przedstawicieli dziadocenu: a to chrapie, a to stęka, a to wzywa zabłąkaną żonę z kanapy, a to obrusza się na widok jej pełnych, dojrzałych, dawno niepieszczonych piersi. O tak, mamy tu kilka scen erotycznych, które de facto są scenami nienasycenia. Kiedy kobieta ma spełniać swoje potrzeby erotyczne? Jako studentka lękająca się ciąży? Jako młoda matka walcząca z bezsennością? A może to jest właśnie ten moment dla Mirki? Syn emigruje, ona na progu nie tylko dachu, z którego może się rzuci, ale może na progu nowego rozdziału w życiu.

Dialogi u Jadowskiej cyzelowane, ale i sam film w dialogu z tradycją. Kulminacją tego wywrócenia tradycji jest scena napadu na bank. Napadów na bank mieliśmy zapewne w kinie setki, od tego są filmoznawczynie, a nie ja, by tytułami żonglować. Dość napisać, że Mirka nie jest Brucem Willisem, który w okularach słonecznych wjedzie do banku cały w szramach i bliznach. Mirka nie jest zakochaną nieletnią kowbojką ani Tomem Cruise’em, który poprawiając nażelowaną grzywkę, wypadnie bankowej urzędniczce na kasę wprost z rury od klimatyzatora.

Zwykle nie lubię filmów z gatunku „slow cinema”. Po pierwsze, mam lekkie adhd. Cenię swój czas i nie lubię dłużyzn, zwykle też są to filmy poruszające tzw. ważne tematy. Świat usłany jest książkami i filmami w słusznej sprawie, ale rzadko są to filmy rozrywkowe, a w tych ciężkich czasach ludzie chcą się relaksować. No cóż, „Listy do M.” to nie są i nie takie kino interesuje Annę Jadowską. Czy Mirki tego kraju, czyli ogromna większość z nas, kobiet w wieku niewidzialnym i z nieusuniętym guzem wstydu, w ogóle trafią na ten film? Do kina wszak Mirka nie chodzi. Może film odnajdzie Mirki i ich mężów dzięki młodszym koleżankom, które w ponurych czasach trwającego właśnie w Niepodległej okrutnego backlashu zaproszą rodziców na seans uzdrawiający?