Umarł Koreczek

Dobrze, że Apple wprowadził niedawno nowe emoji w postaci zjeżdżalni. Wybór emotek jest tak duży, że planuję niebawem „napisać” coś dla Państwa wyłącznie (naemocić?) emotkami. Zjeżdżalnia. Zaliczyłam poważny zjazd i nie wiem, czy znajdę siły do wdrapania się do góry.

Swoją drogą nie wiem, dlaczego moi obaj synowie, jak byli mali, to lubili wchodzić po zjeżdżalni do góry, zamiast korzystać z drabinek. Być może niefortunnie odczytali klasyk literatury amerykańskiej, czyli wiersz „The Road Not Taken” Roberta Frosta: „Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony: / Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz / I być jednym podróżnym…” (przekład Stanisława Barańczaka). Niestety raczej to była złośliwość lub papugowanie po innych geniuszach savoir vivre placów zabaw.

Jestem na samym dole zjeżdżalni uczuciowej, bo kostucha ostatnimi miesiącami mnie nie opuszcza. Kilka tygodni temu umarł mój pies. Koreczku, wielkieś mu uczynił pustki w moim mieszkaniu.

Od śmierci poprzedniego mojego psa minęło wiele lat i nie przeżyłam tamtego odejścia tak mocno, bo był to pies przygarnięty, czy też psigarnięty, przez moich rodziców. Bardziej przez Mamę niż Ojca, ale jak zwykle potem codzienne obowiązki psie spadły na Daniela. Tata nie był psiarzem z krwi i kości, ale był po prostu człowiekiem obowiązkowym i opiekuńczym i prędzej sam dałby się wystawić na wycieraczkę, niż oddał psa. Pies rodziców wabił się Drab. Nie kradł okolicznych kur (mieszkaliśmy parę lat w Falenicy w sosnowych lasach), lecz mógł siać postrach wśród ewentualnych gości lub złodziejaszków, bo z dnia na dzień stał się obrońcą domu. Chodził po świecie bez smyczy, zawsze wracał i groźnie strzegł domostwa. Rodzice wyleczyli go z niebezpiecznej psiej choroby, nosówki, i kto wie, może to z tej wdzięczności tak bronił naszego gierkowskiego segmentu, że całe jego życie musieliśmy go przed gośćmi zamykać w pokoju. Drapał (drabał?) w drzwi i rzucał się na klamkę z furią, nim się uspokoił, zrelaksował na podłodze, najchętniej w plamie słońca. Z tego drapania korzyści czerpał nigdy nietrzeźwiejący stolarz z kurpiowskiej wsi, który na gazie przybywał dostawczym cackiem „żuk” reperować drewniane drzwi. W gospodarce socjalistycznej drzwi się nie wymieniało, tylko reperowało.

Mojego kundelka Korka adoptowałam na prośby syna. Prośby te były płomienne niczym przemowy naczelnika Kaczyńskiego na drabince: „musimy, musimy”. Prośby o pieska były monotonne i regularnie powtarzane niczym modły papieskie o pokój; syn potrafił ukazywać mi się w oknie i machać rączką, przypominając, że już niebawem jego urodziny i pies odmieni oblicze naszego M4. Obietnice, że syn będzie opiekował się psem, były szczere niczym zapewnienia lex Czarnka na temat podwyżek dla nauczycielek. Naiwnie uwierzyłam, a potem…Wiadomix. Kto mieszkał z nastolatkiem, ten tylko wie, jak oni potrafią przewalać gałami i snuć się po domu – niby, że są wykończeni nauką i nie mają już energii wyjść na wieczorny spacer z psem. Ani na poranny, bo lekcje na godzinę ósmą to jest, cytuję Kubusia, „zbrodnia”!

Korka znalazł mój syn w internetach. Zawsze, gdy ludzie krytykują social media i czasy internetu, że postprawda, że hejt, że bańki niemydlane, myślę o adopcji zwierząt. Zaprawdę fejs i insta usprawniły adopcję. Łatwiej dotrzeć do schronisk, łatwiej schroniskom szukać mecenasów i woluntariuszy. Po Korka pojechaliśmy aż do Włocławka. Syn nie chciał psa rasowego czy salonowca typu puchata końcówka od mopa. Wybrał najbrzydszego i najbardziej poturbowanego psa, jaki był dekadę temu do wzięcia. Wszystkie łapy po złamaniach w licznych punktach czyniły z niego coś w rodzaju po wielokroć kopnięty romb. Nie mógł normalnie usiąść – siadał jak redaktorka Passent na dzień czy dwa po porodach, ćwierćdupkiem. Brzydki, krzywy, ale za to inteligentny jak Irena Krzywicka? Cóż, raczej niestety nielot intelektualny. Trzymał się nogi na spacerach, lecz na komendy reagował niczym minister Suski na problemy ze słuchalnością narodowego radia – brak odzewu.

Prócz wielu znanych wszystkim psiarzom zalet Korek dzielnie towarzyszył nam w alkoholizowaniu się na świeżym powietrzu. Nikt tak nie wspierał mnie w wyprawach do nocnego czy Wojciecha w jazdach po piwostradzie, jaką jest ulica Nowogrodzka w Warszawie. Podczas piłkarskich meczy Kuby – dopingował drużynę szczekaniem.

Ostatni rok to przyspieszenie choroby Korka. Nowotwór pęcherza. Dwa miesiące temu nasza weterynarz wręczyła mi przed wyjściem z gabinetu… ankietę eutanazyjną. Poczułam się nieco dotknięta, bo Korek jeszcze zdawał się być w niezłej formie. Jadł z apetytem i jak to miał w swym zwyczaju, chodził za mną po mieszkaniu, nawet pod prysznic się pchał. Taka ankieta eutanazyjna przyda się raczej mnie, pomyślałam, bo ostatnio życie nas nie pieści.

A jednak oczywiście nasza cudowna pani doktor z włosami o lokach skręconych mocno jak sprężyny zna się na życiu psim. Dosłownie z dnia na dzień nastąpiła zapaść. Lepszego słowa na to nie ma. Korek przestał chodzić, wynoszony przeze mnie na rękach na spacer, nie mógł ustać, nie chciał jeść i miałam wrażenie, że stracił nawet wzrok. Byłam z nim podczas procederu usypiania do samego końca i ryczałam tak, że aż dopadło mnie poczucie winy, że w „ludzkich” szpitalach dawałam radę trzymać fason.

Po prostu chyba śmierć Korka odkorkowała inne moje smutki związane z utratami. I też płakałam, bo wiedziałam, że mój mały Kubuś już nigdy nie będzie niewinnym pięciolatkiem. Koreczku, mam Twój piękny portet na ścianie. I codziennie, gdy wracam z pracy do domu, nie słyszę, jak witasz mnie swym szczekaniem do domofonu.