Wojna na majonezy
Trwa wojna na majonezy. Winiary są putinowskie, a kielecki jest bidenowski. Sprawunki to dziś stąpanie po polu minowym. Triumfują weganie i samodzielnie kręcący, bo nie muszą stawać po żadnej stronie majonezowej barykady. Zakupy w czasie wojen zawsze były, hm, delikatnie mówiąc – problemem.
W niedalekiej przeszłości, czyli czasach zimnej wojny, za produkowanie i sprzedaż kiełbasy można było dostać karę śmierci. Towarzysz Ochab za handel ochłapami wysyłał na stryczek. Gdy na początku lat 80. zeszłego stulecia nadbałtycka Karwia była jeszcze malutką wsią (dziś to tzw. resort z kompleksem basenów), jeśli rano nie poszło się do jedynej w tej części świata budki po chleb i mleko, to do końca dnia już się nic nie kupiło. W połowie lat 80. Mama zabrała mnie do Ustki na wczasy w Domu Pracy Twórczej. Nie wiem, z jakiego powodu, może był deszcz i się nudziła, może ja byłam potworem, który nie chciał samodzielnie myć głowy – zaprowadziła mnie do fryzjera.
Była to epoka przed salonami. Dziś mamy salony paznokcia tudzież studio włosa, a wtedy były zakłady fryzjerskie. Nie chodziło o pasemka czy trwałą ondulację, tylko zwykłe mycie włosów i strzyżenie, Mama nie wyobrażała sobie, że sama sięgnie po nożyczki i mnie ostrzyże, takiej tradycji w domu nie było. Przycinało się teksty, a nie loki.
Bardzo dobrze pamiętam, że przyszłyśmy na umówioną godzinę, ale fryzjerka bardzo się zdziwiła, że Matka nie ma w torebce szamponu. „A gdzie szampon?”. Chyba w kiosku udało się upolować i wrócić do zakładu fryzjerskiego.
Wiemy z relacji powstanek warszawskich, że gotowały zupy z kaszy i robaków, ludność ratowała się owocami z działek, jadano koninę, bo do szarży czy ciągnięcia koń martwy już nie służył, no to przynajmniej jakiś tatar czy gulasz… W ostatnim tekście dramaturgicznym Doroty Masłowskiej, takiej smutnej-śmiesznej grotesce „Bowie w Warszawie”, jeden z bohaterów to obleśny spocony prywaciarz, hodowca pieczarek – a jakże, nawet nasz sąsiad na Żoliborzu hodował w garażu pieczarki! Jadło się to, co się samemu wyhodowało. Dziś wraca moda na kurniki.
Ostatnie lata minęły nam na kapryszeniu, przeżeraniu się, a następnie szukaniu remedium w dietach cud oraz na uczeniu się nowych dań tudzież owoców w gospodarce nadmiaru. Wczoraj kupowałam kalarepę i czarną rzepę w budce warzywnej przy ul. Koszykowej w Warszawie. Klientka przede mną poprosiła o „awokado takie na jutro na śniadanie i kilka kumkwatów”. Gdyby nie to, ze przyjaźnię się z Pawłem Lorochem, twórcą audycji radiowej „Gastrofaza”, tobym nie wiedziała, czy kumkwat to płaz, czy środek do mycia sreber.
Lista produktów i sklepów do bojkotowania zmienia się tak dynamicznie jak wstrząsy złotówki. Oczywiście, że ja też się wkręcam w ten wir, bo tak jak większość z nas popadam w momenty obezwładniającej bezradności. Jako matka dwóch synów nie mogę po prostu zapaść się w fotel z puszką pełną prozaków, kieszeniami pełnymi blantów oraz skrzynką domowego bimbru (owszem, mam takie fantazje), zatem staram się działać. Jest to często ułuda działania, łudzenie samej siebie, że ja też decyduję o losach wszechświata. Od siedmiu lat ani razu nie tankowałam na orlenku. Solidarność z koleżankami i kolegami po piórze, którzy odeszli lub nie chcą pisać dla tego koncernu, sprawia, że tankuję gdzie indziej, choć przecież paliwo jest to samo…
Podobno nie można kupować w Leroy Merlin, Auchan oraz Komforcie, również Aliexpress pozostał w Rosji i ciągle lista mnie czymś zaskakuje. Były już apki sprawdzające skład produktów spożywczych, to może czas na apki, które nadążają za pytaniem, czy Cersanit nadal w Rosji. Problem nie ma końca, bo nawet jeśli zamiast Auchan wybierzemy lokalny sklepik osiedlowy, to z kolei może on być własnością dyrektora Rydzyka, a nawet jeśli to rodzinny biznes, to przecież wśród produktów możemy trafić na jogurt, który ponoć smakuje rosyjską onucą.
Ze zdziwieniem zauważyłam, jak wielu „zabronionych” produktów nigdy nie kupowałam, a to z tego względu, że chyba kupowanie jest u mnie na samym dole listy przyjemności. Chleb kupuję na kromki. Męczy mnie już ciągłe straszenie kryzysem pszenicznym. Zaprawdę wielu wyczynowych sportowców żyje bez glutenu od dekad. Warzywa i owoce kupuję, jak u Brzechwy, na straganie, ryby w rybnym, dywanów nie mam. Żal mi złośliwie wyszydzonej kalarepy z genialnej piosenki Wojciecha Młynarskiego „Truskawki w Milanówku”. Czas sushi odchodzi chyba powoli w niebyt, a wracają rzepa, kalarepa i burak, seler – opiewane przez Jana Brzechwę.
Ani razu nie skorzystałam z tego całego aliexpress czy alibaby, bo walczę z bezruchem. Na zakupy wychodzę. A ponieważ zakupy w realu to czasem wysiłek jak prawdziwe polowanie, np wycieczka po kran lub żarówki do jakiegoś pawilonu – efekt jest taki, że kupuję bardzo mało. Dobrym sposobem na kupowanie mało jest jeżdżenie rowerem. Po prostu do plecaka ładuję mniej, bo ciężko jedzie się pod górę z wielkim garbem rzeczy. Nadszedł czas inflacji i niedoborów. Kompulsywne, bezmyślne kupowanie – jak mawia moja młodsza koleżanka: tzw. zakupy z dupy – odchodzi do lamusa.
Będziemy może mniej śmiecić, smrodzić paliwem i tym może przy okazji zmieciemy takiego śmiecia, jakim jest ludobójca Putin. Można też kupować bezpośrednio od uchodźców z Ukrainy. Zamawiać pierogi, barszcz. A jak mamy nadwyżkę gotówki lub jesteśmy zakupoholikami – migusiem do hurtowni po baniaki wody utlenionej czy bandaże. Zbiórki czekają.