Nigdy nie chodzę sama

Studniówki niektórzy poodwoływali. Noga do poloneza się rwie, ale gdy każdy w izolacji lub na kwarantannie, to trudno o udany korowód. Im bardziej dzień się wydłuża ku światłu, tym więcej masek leży na chodnikach, niektóre pełzają po ziemi, w lesie spod śniegu wyzierają.

Przypomniała mi się koleżanka ze studiów, która mieszkała w akademiku na Ochocie i w malutkim pokoiku zmieściła terrarium z wężem. Chyba boa. Wąż został magistrem germanistyki i nie wiem, dokąd to dalej popełzło.

My też zrzucamy maseczki, taka wylinka na wiosnę, bo już jesteśmy za szorstcy, nie możemy się w nich poruszać. W moim mieście remont placu Pięciu Rogów. Podczas wykopów znaleziono szablę pochodzącą najprawdopodobniej z 1921 r. Czy po tej bitwie na śmierć i życie z wirusem nasza broń będzie wyłaziła spod ziemi – a to kawałek respiratora, a to maski? Ohydne plastikowe przyłbice, symbol naszej bezradności, które wstyd będzie w kolekcji muzealnej obok, dajmy na to, masek, które tworzyli w Liberii artyści z ludu Dan, zaprezentować.

Widziałam te maski w Muzeum Brooklyńskim; niektóre zrobione ze skór małp, niektóre drewniane. Zakładały je duchy lasu, żeby móc pojawić się bezpiecznie w mieście. Skarby. A nasze maseczki? Pudełko za grosze w dyskoncie.

Własną studniówkę wspominam podle. Drętwo. Uczyłam się w liceum w Stanach Zjednoczonych, a nastolatki amerykańskie narzucały presję na drogie suknie. W dodatku białe suknie. Jak bezy! Pamiętam, że kupiłam coś, zachowałam paragon, metki nie obcięłam i cały wieczór spędziłam, martwiąc się, żeby nie poplamić sukni. Następnego dnia oddałam, bo chodziło mi o zwrot pieniędzy. Ale żal mi młodych ludzi, którym odwołano studniówki, podczas gdy „dorosła” ludzkość tłoczy się w knajpach, pijąc piwo i zajadając serki udające oscypki.

W takim krajobrazie pandemicznym przeżyłam w piątek swoje urodziny. Moje pierwsze w życiu urodziny, w które nie słyszałam się z tatą, bo tata nadal w szpitalu. W tej sytuacji spędziłam urodziny z moim miastem. Hasło „Nigdy nie będziesz szła sama” nie dotyczy mnie, bo ja czuję takę symbiozę z moim miastem, o jakiej pustelnik z ukwiałem nie mogą nawet pomarzyć. Jestem grzybem tuczącym się na korzeniach Warszawy. Dużo chodzę sama, ale zawsze czuję, że system miasta mnie ochrania.

W południe zabrałam się do Muzeum Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą, gdzie trwa wystawa „Kto napisze historię łez. Artystki o prawach kobiet”. Bałam się wystawy eseistycznej, takiej bardziej do czytania niż do oglądania, ale nie. Uff. Są rzeźby, malarstwo, wideo, i to z całego świata artystki wybrane. Zostały we mnie głęboko dwie prace. Jedna formatu ścierki do wycierania naczyń; w poziomie. Jakaś tkanina przypominająca fakturą i grubością filc, lecz biała. Na białym tle wyszywanka przypominająca nieco haftowane ludowe makatki wiszące nad miednicą lub stołem kuchennym z mądrościami lub poradami typu „Dobra gospodyni dom wesołym czyni”.

Tutaj nie mamy ściegu wyszywającego, ale wycięte z czerwonego filcu naszyte niczym generalskie pagony figury układające się jakby w coś w rodzaju instrukcji, manifestu, alfabetu symboli. Znak macicy, znak Venus i opadającej pionowo w dół jaskółki. Na dole wyszyta czarną nicią mądrość: „I will not bow down to someone else’s ignorance”, a zatem cytat z Bell Hooks.

Siostrzeństwo nie jest łatwe. Białe mają inne problemy, czarne inne, te z miasta inne, a te ze wsi jeszcze inne. Mocny pomysł z taką makatką, bo troska o autonomię nie dzieje się tylko na ulicy w czasie czarnych protestów i manif, ale nad zmywakiem, przy patelni i w każdej izbie od śniadania do posiadówki przy serialu lub meczyku. Autorem/autorką tej pracy jest Electra KB pochodzenia kubańsko-ukraińskiego.

Zachwyciły mnie też obrazy Małgorzaty Mycek. Formaty jakby miniholendry, coś à la znaczki pocztowe malarstwa. Parodie martwych natur, brutalna szydera z Paula Cezanne’a czy innego mistrza martwych natur. Zamiast kuchennego stolika z obrusem, prowansalskimi owocami i dzbanem mamy u Mycek blacik rodem z Ikei, a na nim dwa pudełka z lekami. Misoprostal 200 g oraz Mifepristone 10 tabletek. Tabletki wczesnoporonne, a obok czerwony kubek i czerwony lizak z napisem „love”.

Ruszyło mnie to nie tylko jako opowieść o prawach reprodukcyjnych kobiet czy konsekwencjach miłości spadających na dziewczynę, ale też szerzej. Nasze i młodsze pokolenie takie martwe natury z lekami ustawia sobie od czasów licealnych. Kiedyś na lekach „jechały” babcie, a teraz na lekach jadą roczniki, które powinny tańczyć i kochać się na studniówkach.

To były pierwsze urodziny z nieobecnym ojcem. Nigdy nie zależało mi w życiu na prezentach, ale teraz marzę o prezencie. Żeby ojciec wyzdrowiał. Za rok w urodziny poszłabym z nim w nasze miasto i pokazała kilka innych świetnych wystaw. Tato, w podwórzu za Bracką, okolice dawnych łaźni „Diana”, pamiętasz, tam nowe obrazy Agaty Bogackiej!