Park wodny? Nigdy więcej

Podróż z nastolatkiem nie musi, ale może być udręką, jeśli wybierzemy się w miejsce leżące nieopodal koszmaru zwanego parkiem wodnym. Poświęciłam się dla nastolatków, fundując im dzień w takim miejscu i wiem jedno – Stephen King nie wymyśliłby straszniejszego koszmaru.

Wcześniej chłopaki dzielnie towarzyszyli mi w górach. Chociaż w pakiecie dostałam przewalanie oczami z nudów, ostentacyjne wzdychanie, jęczenie, pytanie, ile jeszcze. Piesza całodzienna wyprawa po parku narodowym wokół wulkanu Teide na Teneryfie – dla mnie raj, dla nich piekło. Więc teraz coś dla nich. Park wodny o nazwie Siam Park. Klasa średnia i jej pomysły wykańczają naturalny krajobraz (i własne zdrowie) skuteczniej niż elektrownia Bełchatów.

„Parki wodne”, jakie znałam do tej pory, to były naturalne miejsca plusków, pisków i harców wszelakich. Kamieniste dno rwącej rzeki San w Bieszczadach. Wspaniały masaż stóp, prąd rzeki tak mocny, że jeśli starałam się płynąć kraulem lub żabką przeciw prądowi, to w zasadzie zostawałam w tym samym miejscu. Do tego mrożące krew w żyłach historie mieszkańców opowiadających, że pod Soliną leżą zatopione wsie łemkowskie. Parkiem wodnym, do którego na początku lat. 90 dotarłam z matką, było ujście rzeki Piaśnicy do Bałtyku. Tu kończyła się historia i tożsamość rzeczki, którą wchłaniało morze. Wtedy miejsce ciche, pachnące sosnami, rano zdarzało nam się tu robić ręcznie pranie w balii i rozwieszać staniki na gałęzi.

Pobyt we współczesnym parku wodnym to coś, czym lubi chwalić się na snapczacie i insta młody nastolatek. Życie w realu musi się dopasować do szerowania w sieci, zatem autentycznie należy się do tegoż parku wodnego wbić.

Nic nie paliłam, nic nie wciągałam, ale i tak rzeczywistość trudno od fikcji odróżnić. Wszystkie budynki Siam Parku, zgodnie z nazwą, przypominają napompowane świątynie i pałace Tajlandii: czy to wieża zjeżdżalni wodnej, czy wieże „chedi” i „prang”? Rozumiem, że równie dobrze na Teneryfie firma mogła postawić park w stylu Stryjeńskiego i Kenara. Ma być sztucznie. Byle nie po kanaryjsku. Jeśli nie kupiłaś biletu online, to najpierw stoisz w kolejce do kasy, aby potem stać w kolejce do każdego wodnego rollercoastera czy zjeżdżalni.

Park wodny składa się z długiego stania w kolejkach, podczas którego dzieci sinieją z zimna, a ty gwarantujesz sobie przeziębienie dróg moczowych. Następnie zjazd trwa trzy sekundy. Wspinasz się pionowo po kilka pięter w kolejce dłuższej niż te w PRL po mięso czy benzynę. Jeśli nie udało ci się zostawić portfela i rzeczy w szafce zamykanej na kluczyk (zabrakło szafek albo, jak ja, boisz się zgubić kluczyk lub zapomnieć szyfr), to zastanawiasz się, stojąc w kolejce i gapiąc na cellulit pana w ciasnych kąpielówkach przed tobą, czy już wszystkie rzeczy ci ukradli. Docierasz po 15 min kolejki do pionowej zjeżdżalni, patrzysz w przepaść i głęboki wir wodny poniżej, żegnasz się z życiem, a ostatnia myśl przed zjazdem, to co zrobić z klapkami, w których tu się wdrapałaś, i czy pamiętasz, przy którym leżaku położyłaś okulary i torbę z jedzeniem.

Liczby ludzi w parku wodnym idą w tysiące. Dlaczego nie jesteśmy w piniowym gaju Kanarów, dlaczego nie wspinamy się po czarnych wulkanicznych skałkach, słuchając fal Atlantyku, tylko własnych wrzasków?

We mnie uruchamia się psychologia tłumu. Nagle nie widzę ludzi takich samych jak ja, tylko rzesze krzykliwych brytyjskich grubasów potrącających mnie. Rano „oni” w miasteczku na śniadanie pożerali tony tostowego pieczywa, boczek, jaja i smażone kiełbasy, a teraz w żołądkach dowieźli to tu, na rollercoaster wodny. Co tam brexit, brytyjska klasa średnia sama się wykańcza. Niby to tylko wyspa, ale bez nich będzie nam lżej. Szowinizm goreje we mnie już jak magma. Mieszkańcy Jeszcze Wielkiej, Ale Już Raczej Średniej Brytanii przyjeżdżają na Kanary bladzi, biali jak papier, a wracają spaleni, czerwono-purpurowi, każdy z czerniakiem w bagażu.

W Siam Parku między kolejną zjeżdżalnią (w niektórych dryfuje się na pontonach) jest bar. W barze już od 11 rano dziabnięci szkoccy kibice piją litrami najtańsze browary, by następnie w słońcu skakać przez sztuczne fale. Park wodny to wielka parada tatuaży. Zastanawiam się, czy byliśmy jedynymi ludźmi bez tatuaży w tej masie? Pewnie mieli nas za zacofany lud ze wschodniej Europy – nie stać nas na dziary. Napatrzyłam się na wytatuowane ciała. Moda na motywy pirackie i motocyklowe minęła. Teraz czas tatuowania sobie wysokopiennych drzew na łydkach. Drzewa znane będą już niebawem tylko z tatuaży.

Co zjeżdżalnia, to restauracja lub kiosk z jedzeniem. Siam Park gwarantuje ci śmierć kardiologiczno-miażdżycową na miejscu w cenie biletu. Rodzice klasy średniej sami trują swoje dzieci, całe rodziny popełniają tu gastronomiczne „seppuku”. KIEDY dokładnie jabłko, gruszka i banan (na Teneryfie są duże bananowe plantacje) przestały być przekąską, a zastąpiły je dziwne przedmioty w opakowaniach? Nawet owoce są tu słodzone dodatkowo i w tubkach. Lody czy muffiny w opakowaniach: już nie trzeba iść do lodziarni, lody napierają na ciebie. Jestem prymitywem jedzącym tu gruszkę i daktyle, które miałam w torbie – wszyscy inni „normalnie” jedzą naleśniki z nutellą i pizze w kosmicznych cenach.

Jedną z największych atrakcji Siam Parku jest sztuczna fala. Zbudowano tu fragment morza z betonowym dnem, sztucznymi skałami, spod których raz na kilka minut wyłania się wielka fala, jest i „plaża” z nawiezionym białym piaseczkiem, na którym stoją leżaki. Ani jednego wolnego leżaka.

Stoję, patrzę na to, chce mi się płakać, ale muszę pilnować mojej trzódki gimbazowej, żebyśmy się tu nie pogubili. To basen imitujący Atlantyk, ale żywioł jest „udoskonalony”. Woda podgrzana, fala kontrolowana, dno równe, bez piachu, glonów, kamieni, ryb, wodorostów. Tymczasem 2 km za plecami prawdziwy Atlantyk patrzy na to wszystko i nie grzmi? Pod wulkanem Teide gotujemy sobie katastrofę, czekając na nowego Malcolma Lowry.

Stoimy na przystanku, czekając na autobus. Moje chłopaki zachwycone gadają między sobą: „Ale mega”.