Obłęd błędnika w Pruszkowie
Nie nadążam sama za sobą. Corbusierowskie hasło „dom to maszyna do mieszkania” przekułam w „dom to maszyna do wychodzenia”. Takie ucieczki to chyba reakcja na monotonię wieści ze świata: pedofilia, gwałty, #metoo, ten pan tamtą panią bił, ten upokarzał, teściowa porwała zięcia metodą na wnuczka, nieustająca sesja terapeutyczna powodująca, że chce mi się wyrwać z matni. Przy takiej liczbie obalonych pomników ma się wrażenie, że nikomu nie można zaufać, a sam terapeuta staje się podejrzanym – czyż naszą pamięcią i wspomnieniami nie da się manipulować? Da się. Pamięć, jak tygrysicę, da się wytresować.
Byłam kibicować polskim kolarzom i kolarkom na MŚ w Pruszkowie. Pomyślałam: oskarżony o nieprawidłowości seksualno-gospodarcze dyrektor Polskiego Związku Kolarskiego siedzi w areszcie miesiącami, to może chociaż jeden widz przyda się, by dodać kolarstwu otuchy?
Kolarstwo torowe? W wielkiej hali, takie jakby łyżwy bez łyżew, ale na rowerze, i to bez hamulców. Kto to uprawia, kto to ogląda? W kraju żyjącym piłką, w mieście czwartoligowej piłkarskiej potęgi, czyli Znicza Pruszków (przy okazji polecam wszystkim lekturę wywiadu rzeki z wychowankiem Znicza Jackiem Gmochem „Najlepszy trener na świecie”!), i skokami narciarskimi – kto by się kręcił w kółko własnego ogona na rowerze?
Przepraszam mieszkańców, ale uważam, że wyprawa do Pruszkowa jest dla koneserów. Oczywiście, miasto leży blisko szpitala psychiatrycznego w Tworkach i to jest duży plus – człowiek czuje się tu zaopiekowany. Lecz wjazd do Pruszkowa to nie żadne zielone wzgórza nad Soliną czy pagórki porosłe winnicami, to żadne Saint-Émilion witające nas okazałymi chateau pozostającymi w rodzinnych baronowskich zeznaniach podatkowych od setek lat, ale nasze mazowieckie płaskostopie z pejzażowym koktajlem Mołotowa składającym się z architektury rozchybotanych pudeł, setek banerów reklamujących wulkanizację i hurtownie, upadających fabryczek, nieczynnych kominów. Najlepiej zamknąć oczy. Hala z torem rowerowym robi jednak piorunujące wrażenie.
Tor welodromu sprawia wrażenie, że nie jest kołem ani elipsą, tylko jakąś falującą ósemką czy pantofelkiem, o jakim Johannes Kepler nie śnił w najmokrzejszych snach. Widownia kilkupiętrowa pnie się stromo w górę, a nawierzchnia toru, idealnie wypolerowana, jest pochylona do środka tak, że startujący zawodnik nie może nawet dwiema stopami podeprzeć się o ziemię – musi go na starcie trzymać z tyłu asystent czy trener.
Start utrudniony, a nie ułatwiony? Szaleństwo. Kojarzy mi się to z porodem, najtrudniejszym początkiem, jaki znam, wykluwaniem się, strasznie niejasnym i rozchybotanym początkiem powieści, która potem się wygładza i zupełnie nagle nabiera oszalałego tempa. Rowerzysta zostaje wypchnięty w jazdę, jakby takim klapsem w tyłek. Kolarzówki nie mają tu hamulców. Jak niektórzy politycy. Hamują, po prostu wytracając tempo.
Odwrotnie od sprinterów biegaczy – rowerzyści często jadąc, obracają głowę w tył, aby zmierzyć odległość z goniącym ich peletonem lub, jeśli to konkurencja jeden na jeden, goniącym ich przeciwnikiem. To sport niekontaktowy, ale jakby macany. Na zerkanie, taktykę, wyczuwanie się, wypuszczanie do przodu i gonienie króliczka, w dodatku raz jadą górną częścią toru, tuż przy nosach nas, ludzi obserwujących z górnych miejsc, tak że aż włosy mi się rozwiewają, a czasem są na dole.
Czasem, gdy jadą w duecie, chwytają się za ręce, jakby podając sobie niewidzialną pałeczkę sztafety, a następnie jednym pociągnięciem, łagodnym szarpnięciem wypuszczają trzymanego kolegę do przodu, niczym latawiec. Kto umie w kolarstwo torowe, ten da sobie radę w sycylijskim małżeństwie. Od samego oglądania kręciło mi się w głowie. Tymczasem ostatnia konkurencja to był „Madison”, zawodnicy zrobili 200 okrążeń! Obłęd błędnika.
Dla ukojenia błędnika poszłam na wystawę Liliany Porter do Galerii Zachęta, ale o tym jutro opowiem.
Komentarze
Aluzju paniał.Wodzu jeżdzi bez hamulców ,po wyborczym klapsie.Do utraty tchu.A jazda w kółko ,powoduje zawrót głowy ,,rżyganie ,utratę racjonalnego widzenia i takie tam.Zatrzymać może zawodnika czerwona kartka widzów .,gdy ten zaczyna faulować i wariować.Bo Pruszkowska hala ,to taka nasza ludowa ,w pigułce.
A ja mmam wrażenie, że nie ma tu aluzji do nikogo. Sama poezja.
Panie i panowie tekst genialny o uniwersalnym przesłaniu, jest w nim i poezja i aluzje. I wiele innych rzeczy z banerami w tle.
Wspaniale Pani kolarzuje. I widzę, że Pani dopiero się „rozkręca”? Czekam na dalsze brawurowe jazdy. Naprawdę dobrze jest przebywać świecie Pani tekstów!
Agata Passent wjeżdżając do Pruszkowa poczuła się jak gentleman wjeżdżający do kraju Zulusów. Poczucie przybywania z wyższej cywilizacji do niższej u stołecznych wysłanników przy wyjazdach „na prowincję” ma długą tradycję.
„Echo Pruszkowskie” z 12 grudnia 1926 r. zacytowało opis Pruszkowa dokonany przez wysłannika jakiejś niewymienionej z tytułu gazety warszawskiej.
„Półdzikość stacyjki oddalonej zaledwie kilkanaście kilometrów od Warszawy. … Małe kiepskie domki … walące się płoty, poprzez które przegląda się niechlujne obejścia. Żydowski brud i błoto. Obok chrześcijański porządek nie lepszy… .
– – –
Komentarze Pani Agaty osiągają wyżyny trafności i adekwatności merytoryczno – formalnej.
Cóż lepiej konweniuje z debilnym absurdem egzystencji w takim otoczeniu, jakie mamy?
Cymesik. 😉
–
@ mopus11 – popieram opinię!