„Roma”, czyli czerń i biel

Czy pamięć jest czarno-biała? Dla Alfonso Caurona, reżysera filmu „Roma”, chyba tak jest. Jak inaczej wytłumaczyć to, że zdecydował się pokazać Meksyk lat 70., czyli czas swojego dzieciństwa, w czerni i bieli? Niektórzy tak mają – pamiętają dzieciństwo w czerni i bieli. To ciekawe, bo ja z kolei pamiętam swoje dzieciństwo w tonacji wyblakłych kolorów odbitek enerdowskiej marki Orwo. Małe formaciki, wpychane niecierpliwie pod zmierzwioną folię albumów rodzinnych. Lub wręcz negatywy oglądane pod słońce, na jakiejś stykówce łapię raki nad jeziorem, na małej odbitce kompletnie prześwietlona twarz ojca, zaledwie jego czarne loki rozpoznawalne. A negatywy, które za nic w świecie nie chciały siedzieć grzecznie w kółeczku, tylko nocami wyłaziły matce z szuflad na podłogę, jak śliskie żmije lub niefrasobliwie porzucone gdzieś krawaty, były zawsze w kolorze rozwodnionej kawy.

„Roma” jest sfilmowana w czerni i bieli po to, by podkreślić, że jest to opowieść o piekle kobiet i pułapce biedy, o klatkach, w jakich zatrzaskiwał ludzi tamten Meksyk; zatem nie mamy tu Meksyku pełnego kolorowych drinków z parasolką w Cancun czy soczystych czerwieni z autoportretów Fridy Kahlo. Reżyserowi łatwiej było opowiadać swoją historię rodzinną przez filtr. Daje to dystans, a że w filmie od początku panuje atmosfera nadchodzącej grozy, napięcia, które właściwie nie puszcza do końca (i dobrze, bo przecież nie mamy złudzeń, że ciężar i znój życia głównych bohaterek nie skończy się nigdy), filtr ten nieco ratuje samopoczucie widzów. Jakby pociesza nas – nie martw się, to tylko film.

Ale to niestety nie jest bajka, bo oto przyciskamy „fast-forward” i przestronny dom pełen uporządkowanych mieszczańskich kredensów i porcelany, dom z idealną rodzinką i przewidywalnym rytmem dnia okraszonym deserem z truskawkami – nabiera rys, a na szybach pojawiają się pęknięcia. „Roma” rozrasta się do opowieści uniwersalnej; o współczesnej Polsce, USA, Izraelu. U nas też prawie każda kobieta doświadczająca macierzyństwa, jeśli nie tkwi uwięziona w swojej klatce zwanej Roma, to w niej czasowo przebywała, zdana tylko na siebie lub pomoc innych kobiet: matek, przyjaciółek, niań, piastunek, kobiet odbierających połączenia niebieskiej linii.

W filmie z pieczołowitością i rozmachem godnym Oscara odtworzona jest scenografia lat 70. Niebywałe jest nagromadzenie przedmiotów, wystaw, strojów, samochodów, ale to wszystko jest filmowane powłóczystym ruchem, stanowi dalekie tło do długo wytrzymywanych ujęć kameralnych tworzących portrety bohaterek. Twarze kobiet i dzieci są tu centralne, a mężczyźni są przelotem. O tym bowiem jest ta opowieść. W świecie „Romy” mężczyźni dosłownie zajeżdżają kobiety, używają ich dla przyjemności lub zdobycia pewnego statusu, a potem bez skrupułów i wyrzutów sumienia porzucają te kobiety na łaskę losu. Mężczyźni nie udają, że chcą wziąć na siebie trud ojcostwa, oni brzydzą się dziećmi, co jest znakomicie pokazane w scenie szpitalnej – nawet znajomy lekarz niekoniecznie chce patrzeć na samotną matkę w trakcie porodu. Są przelotem po przeleceniu kobiet – dużo w tym filmie samolotów. Mężczyźni lubią filmy o dzielnych pilotach. Mężczyźni lubią bawić się w wojnę. Machać kijami. Zabawa w obronę terytorialną, treningi sztuki walki, by w każdej chwili móc bić słabszego i biedniejszego – oto poważne zadania, które odciągają mężczyzn od ojcostwa.

Prócz ludzi w filmie grają psy. Psy, podobnie jak kobiety, są więzione, ale psy mają się w Meksyku tamtych lat lepiej. Te bezpańskie psy wałęsają się na wolności, a te trzymane w bogatych domach najpierw wyszaleją się na polowaniach, są karmione i wielbione, a po śmierci, wypychane, trafiają do galerii rodzinnych trofeów myśliwskich. A gdzie trafiają porzucone kobiety? Psy srają. Ze sprzątaniem po nich nie nadążają służące. To syzyfowa praca. Gówno ciągle powraca, a mężczyźni wolą w nie wdepnąć, niż zmyć je z posadzki własnymi rękami.

Gdyby nie doświadczenie macierzyństwa, być może dwie główne bohaterki Romy nigdy by się nie zbliżyły. Bierna, wystraszona służąca i jej beztroska pani. Biedna chłopka, niewykształcona, mówiąca w języku rdzennych Indian meksykańskich (Azteków czy Misteków, nie znam się?) – i pani biochemik z prawem jazdy. W „Romie” pokazywanie klasistowskich podziałów ani nie jest łopatologiczne, ani „słuszne”. Co prawda służącą dopuszcza się do spędzania wolnego czasu z rodziną, a nawet wspólnego zasiadania na kanapie, ale tylko z boczku, tylko na chwilkę, a na noc won do służbówki zbudowanej na dachu. Na dachu mieszka pranie i służba. Bliżej podniebnych podróży samolotem służąca już nie będzie. Podczas gdy służąca opiekę nad dziećmi ma wyuczoną, bo zapewne w jej wsi już jako dziewczynka opiekowała się rodzeństwem i pomagała matce, tak pani domu macierzyństwa musi się z czasem uczyć.

Obserwujemy też ciekawy proces przejmowania obowiązków nieobecnego ojca. Oto w domu bez ojca co prawda brakuje dobrego kierowcy, ale z czasem pani domu jeździ coraz lepiej, znajduje pracę, włącza się w obowiązki matki i to ją witają dzieci i służba. Natomiast asymilacja nigdy nie jest pełna. Babcia nawet nie zna nazwiska służącej, nie pomyślano o ubezpieczeniu pracowniczki ani nie daje jej się czasu na to, by wyleczyła się po traumatycznym przeżyciu. Jeszcze boli ją brzuch i ma świeże rany, a już musi pilnować dzieci swojej pani.

Roma nie jest filmem grozy, a jednak mistrzowsko buduje napięcie. Skąd Cuaron je „bierze”? Grozą jest tu codzienny lęk przed biedą i głodem, utratą pracy, lęk przed utratą statusu (żona długo ukrywa, że została porzucona) – aż po pierwotny lęk matek o życie dzieci. Czy urodzę dziecko zdrowe? Czy zapewnię mu opiekę? Często napięcie bierze się z przestrzeni pozakadrowej. To przecież lęk dzieci. Co ukrywa matka? Jaki los zaserwuje mi tatuś? Każdy rodzic zna ten film grozy, który od wieków nie ma samych jednoznacznych zakończeń. Wiadomo tylko jedno. Kobiety zwykle są samotne. A dzieci? Muszą się dostosować do pustki.