Na klifie

Krzysztof Daukszewicz notuje w swojej nowej książce „Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach” taki dowcip:

Lekarz do pacjenta mocno sponiewieranego przez alkohol i życie:
– Za dużo pan pije, a za mało je.
– Cóż zrobić, na wszystko nie wystarcza.

Być może leczą Państwo niedyspozycję posylwestrowo-noworoczną. Współczuję, polecam żur lub bulion warzywny. A może, tak jak ja, spędziliście sylwestra bez alkoholu. Cieszę się bardzo na podwyżkę akcyzy, zdopingowała mnie do pożegnania się z alkoholem. (Jasne, wraz z podwyżką powinna trwać kampania NFZ i Ministerstwa Zdrowia na temat leczenia uzależnień, ale niczego od tego rządu nie oczekuję – wszystko psują, bo to nieudacznicy). Nie jestem abstynentką, ale z pół kieliszka wina raz na kilka dni „stoczyłam” się do pół kieliszka wina lub naparstka nalewki z pigwy raz na miesiąc.

Drożeją koszty życia, szaleje inflacja i klasa średnia musi zaakceptować fakt, że czasy, w których każdy rok był dla nas lepszy, to przeszłość. Mając wybór: używki albo jedzenie, zawsze wybiorę to drugie. Wbrew pozorom nie tylko covid zabija Polaków. Uzależnienia, nie tylko od alkoholu, ale też od leków, psychotropów, dragów, sieci, autoagresji, chorej miłości, drążą wszystkie pokolenia. Milenialsi nie mogą z wyższością patrzeć na Hłaskę, Mętraka, Osiecką, Pilcha czy Kaczmarskiego. Młodzi też nie panują nad swoim życiem, też znajdują sobie codziennie powód, żeby się napić, pociąć albo wciągnąć, też żyją w kulturze picia i otacza ich wrogi system.

To, że „umiem pić”, to znaczy tylko tyle, że umiem kontrolować ilość alkoholu w moim życiu. Nie znaczy jednak, że moja relacja z alkoholem jest poukładana. Wiele lat, o wiele za dużo, spędziłam w roli współuzależnionej. Zaczęło się od bycia córką bohaterką, bardzo nie lubię tej szuflady, bo nie lubię pozycjonować się jako ofiara i zaprawdę małą dziewczynką już dawno nie jestem, sama mam dwóch synów. Ale faktem jest, że my, DDA, mamy wiele cech wspólnych. Jedną z nich jest to, że łatwo nas oszukać, łatwo nami manipulować i łatwo osobom uzależnionym nas zauroczyć.

Często nie widzimy sygnałów picia, bo po prostu nie chcemy ich widzieć. Łatwo nam wmówić, że świat pije przez nas. Łatwo nas zwabić, bo współuzależniona, tak jak ja, choć sama nie pije, to też coś z takiej relacji ma. Nie wiem, jak to wyglądało u innych współuzależnionych DDA, ale ja miewałam „kopa” z tego, że czułam się lepsza. Trzeźwa, odpowiedzialna, zaradna. Im bardziej alkoholik czy alkoholiczka pili, tym bardziej ja dbałam o swoje zdrowie, o ratowanie związku i, a jakże, o domowe finanse.

Picie jest bardzo drogie. Trzeźwy musi zatem na to wszystko zarobić. Nie tylko kosztuje chorego rozpad osobowości, na końcu zwykle też rozpad rodziny, ale po drodze osoby uzależnione „przepalają” setki tysięcy. Mogliby kupić sobie, matce lub córce za tę fortunę kawalerkę w mieście albo domek w Borach Tucholskich.

Miewałam też jako współuzależniona napady zazdrości. Bo zawsze światło ramp pada na tych uzależnionych. Poświęca się im liczne podkasty, publikuje tysiące książek o nich: poradników, piciorysów, opisów odwyków czy „relapsów”. Glamour filmy typu „Zostawić Las Vegas”, superrola, hit. Ach, te ich rauty, te napady wściekłości, to lądowanie na dołku czy po pijaku w rowie.

A w niusach – zatrzęsienie. A to pokażą żołnierza, co się udławił własnymi wymiocinami, albo policjanta, który na szkoleniu wypadł pijany z okna. Bardzo zapadła mi w pamięć opowieść znajomej Basi, dziś niepijącej już ponad dziesięć lat alkoholiczki, o tym, jak o mało nie spaliła siebie i trzech córek, bo pijana zostawiła coś na gazie. Na szczęście przyszedł do domu w porę mąż i zabrał się z dziećmi raz, a dobrze.

A my? Nudne współuzależnione kujony, mało kto o nas arcydzieła do niedawna smażył. Za to wśród tytułów o alkoholikach znajdują się arcydzieła gatunku. „Rehab”, „Litacja”, „Alkoholizm: grzech czy choroba” to fenomenalne książki prof. Wiktora Osiatyńskiego, które pozwoliły mi wiele zrozumieć i w pewnym momencie po prostu żyć. Chcąc zrozumieć rodziców pijącego partnera, przeczytałam wiele lat temu „My, rodzice dorosłych dzieci” Ewy Woydyłło-Osiatyńskiej. Poruszyła mnie parę lat temu powieść autobiograficzna „Najgorszy człowiek świata” Małgorzaty Halber, w której bohaterka zaczyna pić już jako uczennica podstawówki. Ta powieść „wyrównała” mój gniew i niesmak, jaki wzbudziło we mnie „Pod mocnym aniołem” Jerzego Pilcha – cacuszko stylistyczne, w którym autor narcystycznie upaja się sam sobą i swym uzależnieniem, a osoba współuzależniona przedstawiona jest jako anielica zawsze stojąca obok i stróżująca.

Tymczasem wyrwanie się z kręgu współuzależnienia też jest niełatwe i wymaga siły, determinacji i odwagi, by powiedzieć sobie: chcę zacząć sama kontrolować swoje życie, a nie „ustawiać się” względem pijącego partnera czy rodzica, brata itd. U mnie bez kolejnej pomocy terapeutycznej się nie dawało, ale na szczęście proszenie o pomoc przychodzi mi w życiu łatwo. To chyba mój największy talent. Bezradność to też coś mojego i daję sobie do niej prawo. Są przyjaciółki, rodzina, bliscy, fachowcy od terapii, jest ośrodek pomocy społecznej, są „zasoby”. Współuzależniony musi sam zrobić to cięcie, bo alkoholicy czy alkoholiczki rzadko porzucają cudowną rodzinkę.

No przecież! To logiczne. Jeśli trzeźwy braciszek lub mąż, nasze aniołki, sponsorują nasz pijacki nałóg, no to mamy cenniejszy skarb u swego boku niż złoty pierścień Nibelunga. Jeśli alkoholików czy tzw. osób pijących problemowo są w Polsce miliony, to pomyślmy, ile jest nas: współuzależnionych. Nie jestem sama.

Ze mną jest też bohaterka biograficznej powieści „Wilcza rzeka” Wioletty Grzegorzewskiej. To powieść pandemiczna w sensie ścisłym. Oto literatura nadąża za wirusem, a sądziłam, że na powieści dotyczące pandemii przyjdzie nam czekać dekady, bo pisarki będą potrzebowały dystansu. Ale może właśnie w czasach zarazy pisarkom myśli, czuje i pisze się szybciej, wszak lęku przed uduszeniem się nie da się przykryć maseczką lub zawiązać mu „twarzy” szalikiem. Bohaterka „Wilczej rzeki” to ciut młodsza ode mnie matka samodzielnie wychowująca dzieci, kobieta, która już jakby wyrwała się ze współuzależnienia, ale trudno jej rozkwitać, ruszyć do przodu, bo pandemia, zamykające się granice, również te europejskie, ale i te, które sami sobie stawiamy, zatrzaskują ją w zatęchłej klatce, z której narracja chętnie kieruje się tam, gdzie może – czyli raczej wstecz, do wspomnień z lat 90. i późnego PRL.

Bo niby dokąd teraz, hola, hola? Przyszłość w zarazie i czasie apokalipsy jest, hm, niewyraźna. Grzegorzewska pisze: „Pokiwałam obojętnie głową albo może tylko udawałam, że mnie to obchodzi. Po dwudziestu latach wspólnego życia jego bajeczki wciąż mnie trochę denerwowały. Odkąd się rozeszliśmy, (…) od kiedy od niego uciekłam, nie pytałam o wypady, bibki. (…) Może właśnie dlatego powiedział mi, że po pandemii pojedzie zaszyć się do polskiej przychodni w Londynie. Domyśliwszy się, że zmienia narrację i puszcza nowy bajer, nic nie odpowiedziałam. (…) Chciałam wspiąć się na klif nad zatoką i krzyczeć: To on pił, a nie ja”.

Empatyzuję z bohaterką, dziękuję za tę prozę i podobnie jak bohaterka codziennie, niezależnie od kartki w kalendarzu, smakuję, jak to jest nie być dopełnieniem czyjegoś uzależnienia. Nie tylko z picia wychodzi się trudno, a potem cieszy się człowiek trzeźwicą. My, współuzależnieni, też cieszymy się każdym dniem samodzielności na klifie! Tylko, do kaduka, na tej akcyzie ode mnie mało Obajtki zarobią na swe działki i pałace.