Nowszy jest lepszy?

Panicznie się boję, że bywalec Davos – posługujący się ze swadą nowoczesnymi narzędziami bankowymi jak zwykłym widelcem Mateusz Morawiecki – w ramach walki o to, by Polska była centralnym hubem wszechświata i okolic, sprzątnie mi o poranku mój ukochany samochód sprzed bloku.

Rząd nauczył się zagranicznego słowa „hub” i hub hub hubbaaa – używa go równie często co Arjen Robben strzałów lewą nogą. Boję się, że mnie wykiwają. Zdradzona o świcie, półprzytomna matka, zejdę jak co rano, dźwigając trzy wory segregowanych śmieci plus dwa wory pod oczami, dziecko na rękach, a drugie ciągnięte za rękę z ciężkim plecakiem na garbie, zejdziemy przed blok, wyciągnę kluczyki do auta z kieszeni, a tu akuku. Wywieźli mój stary volkswagen na złomowisko, gdzie auta piętnastoletnie będą usuwane po cichu, mordowane niczym niechciani inwalidzi lub słabe szczenięta z nazbyt licznego miotu. Podtapiane, przerabiane na rzeźby współczesne lub plomby dla bogatych Rosjan, sprasowane w sześcian, sprzedawane na czarno na Ukrainę, przetapiane na macę?

Ja na pewno mojego auta nie usunę, bo kocham je i choćbym miała utrzymywać je przy życiu na pompie paliwowej aż do śmierci, to tak zrobię, bo starych druhów się nie porzuca. To himalaiści zostawiają w górach starych kumpli, obiecując im rzekomą pomoc, która owszem, nadejdzie, lecz oni będą już wtedy rzeźbą w lodzie. Nie tak pojmuję mój związek z samochodem.

Należę do ludzi, którzy – po pierwsze – otaczają się małą liczbą przedmiotów. Tych nowoczesnych szczególnie. Gadżetów nie zauważam. Nie gardzę nimi, ot, mogłoby ich nie być, podobnie jak dla wielu osób mogłoby nie być nowych tłumaczeń „Martwych dusz” czy „Szkoły uczuć”.

Minimalizmu się nie boję. Nie mam sprzętu audiofilskiego, suszarek, dużej pralki, plazmy, bajerów w kuchni czy łazience, tabletów, czytnika. Samoparkujące auta wykonujące salto na mój widok tudzież podgrzewające mój kościsty tyłek, zanim jeszcze zasiądę za kierownicą, nie wzbudzają moich westchnień. Jest grupa ludzi, która co parę lat ulega namowom dealerów i kupuje nowe hybrydy lub auta, w których na desce rozdzielczej miga, pika i wyświetla się więcej informacji niż na Times Square. Są też tacy, którzy wierzą, że nowe wielkie auta niemieckie są „solidne”, a francuskie są „delikatne”, nie zauważając, że części do aut produkowane są dziś np. na Węgrzech.

Jest pokolenie rówieśników pieśni „Jolka Jolka pamiętasz” Marka Dutkiewicza, które to „gdzieś tam w świecie odkładało za funtem funt” na „toyotę piękną aż strach”. Mieszkanko może być w slamsie, ale fura przed domem to „japończyk”. Dla mnie auto nie jest kolejnym przedmiotem, ale biurem, schronieniem, szatnią przedmeczową, miejscem, w którym spędzam sporo czasu z dziećmi, szufladą, śmietnikiem na zgubione papiery, czasem sypialnią, czasem miejscem randek, a czasem miejscem, w którym mogę wyładować złość lub popłakać w samotności, zanim wejdę do domu. Dlatego nie wymieniam dobrego auta na nowsze.

Czy Polska musi być lepsza od Szwajcarii i musi zacząć produkcję aut? Skąd weźmiemy na te auta prąd? Czy zakup nowego auta elektrycznego (uwaga na ekokoszta baterii!) jest postawą bardziej ekologiczną niż dbanie o kilkunastoletnie auto lub auto dwudziestoletnie? I wreszcie: kto te auta za 15 lat będzie kupował? Moje pokolenie jest chyba ostatnim, które lubi mieć auto. Lubi dbać o auto, bierze odpowiedzialność za taki obowiązek – ubezpieczanie go, parkowanie, badanie, odkurzanie, serwisowanie, tankowanie. Wreszcie prowadzenie auta, które wymaga podniesienia wzroku znad smartfona. Młodzi ludzie wolą hulajnogi, viturillo, polskie busy, tramwaje i życie bez takich zobowiązań.