Przymusowa germanizacja

Przymusowa germanizacja naszego piastowego rodu trwa prawie nieprzerwanie od dwustu lat. Należy zakasać rękawy, odłożyć na makulaturę polskojęzyczne przekazy sączone naszym niewinniutkim białogłowym przez pisma typu „Claudia” i „Twój Styl” – oraz wyłączyć serwisy digitalowe, takie jak wetter.de, gdzie prawdziwi Polacy trafiają niepotrzebnie, zamiast korzystać z serwisów polskich meteorologów, którzy lepiej znają się na ojczystym smogu oraz pogodzie ducha.

Minister Waszczykowski robi co może, by Polska stała się niepodległą samotną lwicą dyplomacji, potomkom hitlerowców wystawia wysokie rachunki i pilnuje, byśmy w niczym nie brali udziału. Ale musimy być jednością silni i zadziałać tu, u nas, na każdym podwórku, osiedlu i gospodarstwie. Nie tylko w sprawie dekoncentracji niemieckich i szwajcarskich mediów należy się ministerstwu kultury i propagandy pomoc, ale i na inne odcinki winniśmy rzucić się do degermanizacji Polski. Uważam nieskromnie, że ja, podobnie jak inni figuranci, którzy popełnili zbrodnię uczenia się w liceum z rozszerzonym niemieckim, a następnie studiowali germanistykę, powinniśmy spalić dyplomy, a potem zgłosić się na pierwsze linie polskich oddziałów degermanizacyjnych.

Nie dalej jak wczoraj przez okno zaobserwowałam figuranta S., który pił pszenicznego erdingera. A wszak polskie piwa pszeniczne z polskich łanów są równie dobre! Polskie knajpy tylko dla polskich piw. A wina? Wina niemiecka jest niezaprzeczalna, zaś te rieslingi z Mozeli są barwy słomkowej jak wiadomo co, fu fu fu. Wina powinny być polskie albo węgierskie. Od kiedy ruszyła dobra zmiana, to przed zaśnięciem wizualizuję sobie, na co wydam przysługujące mojej rodzinie reparacje wojenne. Na szczęście u nas przeżyła holocaust tylko jedna osoba, więc będziemy teraz panami, że hej!

Mam nadzieję, że reparacje wypłacą nam w euro. Matuli kupię mercedesa, ojcu ceramiczne patelnie, żeby wursty mu się nie paliły, mężowi fortepian Bechsteina i pióro Pelikan, teściom z Chorzowa starego kopciucha wymienię na Junckersa, małemu synkowi dam rowerek Kettler, a córce na bat micwę bilety do Pergamonu i na Simona Rattle’a na koncert do filharmonii berlińskiej, którą zupełnie bez sensu zbudowano po wojnie na nowo. Niemiecki architekt najpierw zaprojektował jej wnętrze, a potem bryłę, dlatego taki nieforemny jakby namiot teraz tam stoi. No, ale wiadomo, że Niemcy potrafią tylko burzyć, a nie budować. Za gotówkę, którą zyskam z reparacji, kupię sobie czas. Czas poświęcę na działania partyzanckie. Będę na potęgę wypożyczać z czytelni niemieckie książki i czasopisma i nigdy ich nie będę oddawać, żeby już nie germaniły dalej. W polskich klubach sportowych zaś będę lobbować, by nie popełniali już tak karygodnych błędów i nie wysyłali do przymusowych robót w Rzeszy niewinnych polskich sportowców.