Dzień dobry, tu terror

Po każdym akcie terroru myślę o tym, jak bardzo przez te kilka dekad przyzwyczaiłam się do poczucia bezpieczeństwa. Nie mam w domu telewizji, w sieci spędzam najwyżej godzinę dziennie – grubo za mało jak na to, że sieć to nie tylko śmietnik intelektualny, przypadkowy kolaż rzekomej rozrywki, ale i jedno z kluczowych miejsc ważnych informacji i rzetelnej wiedzy. Gazet codziennych od lat nie kupuję. Ograniczam się do tygodników i miesięczników. Oraz regularnie słucham radia. Radia słucham, bo w nim nie widać. Nie muszę niemalże bezpośrednio patrzeć na tragedię bliźnich. Odwracam wzrok od fotografii i „materiałów” (nie cierpię tego określenia, ale trudno pokazywany dziś w „Wiadomościach” czy „Faktach” „content” nazwać felietonem czy reportażem). I przypominam dziecko chowające się pod kocem. Taka zabawa w znikanie, a raczej wygaszenie otoczenia.

Nie da się żyć w wieży z kości słoniowej, ale fakt, że życie w Europie i poza nią staje się rodzajem rosyjskiej ruletki, nie ułatwia zwykłego codziennego funkcjonowania. Oto sączenie miętowego likieru przy bulwarze St. Germain w Paryżu. Coś, co Europejczykom kojarzyło się jakże miło, nagle jest aktem partyzanckiej wręcz odwagi. Kupienie tanich biletów lotniczych, by zabrać dzieci, żeby zobaczyły katedrę Sagrada Familia, czy pielgrzymka do Santiago de Compostela połączona z degustacją przegrzebków – stają się rodzajem podróży bardziej ryzykownej niż spacer na biegun północny. Wielu z nas, jadąc zatłoczonym metrem czy autobusem, ma przed oczami zamachy w Madrycie, Tel Awiwie czy Brukseli.

Zamiast kolejnych ekspertów od bezpieczeństwa oraz marokańskich, czeczeńskich, belgijskich metod konstruowania bomb czy arabistów, tłumaczących nam mentalność kobiet dumnych ze swych synków ubranych w spodenki z paskiem szahida, lepiej byłoby robić jakieś masowe warsztaty psychologiczne na temat stresu oraz życia codziennego w świecie, w którym poziom zagrożenia terroryzmem jest stale na poziomie czwartym czy najwyższym. Wspominam moją babcię, tę, której udało się przeżyć wojnę i stalinizm. Ostatnie lata życia, choć była fizycznie w dobrej formie, przesiedziała na tapczanie. Nie chciała wyjść przed kamienicę ze swego ciemnego małego mieszkania choćby na spacerek po ul. Francuskiej. Bała się.

Lęki wróciły. Czy wystarczy nam odwagi, by nie dać się zastraszyć i ot, zabrać dzieci do zoo w Berlinie?