Beka z Polski

Rozumiem dwudziestolatków głosujących na ruch Kukiza. Powodów mają pewnie kilka, np. to, że ich sytuacja życiowa jest trudna. Wielu z nich kończy uczelnie, które dadzą im niewiele warte dyplomy. Nawet topowe polskie uniwersytety od lat plasują się poniżej trzysetnego miejsca w rankingach światowych, a żyjemy teraz w czasach tzw. projektów międzynarodowych, outsourcingu, tanich lotów, więc nasze wykształcenie musi być na poziomie przynajmniej europejskim.

Niedawno rozmawiałam z pewną Polką, która w Kopenhadze pracuje dla koncernu amerykańskiego sprzedającego sprzęt medyczny i szykuje się do wielkiego zjazdu pracowników, który odbędzie się w Warszawie. Część wyborców Kukiza studiuje nie dlatego, że ma pasję naukową, ale raczej dlatego, że głupio przyznać ambitnej mamusi czy tatusiowi, że studia to taka przechowalnia. Na wykładach odsypiają nocne melanże albo pracę barmanki w Kuflach czy Kapslach, profesorów mają za nieciekawych nudziarzy. W perspektywie czeka mieszkanie z rodzicami, babciami lub wynajmowanie w trójkę mieszkania w wielkiej płycie blisko pętli tramwajowej.

Własne mieszkanie będą mieli, gdy babcia umrze, a ta jak na złość ma zamiar dożyć dziewięćdziesiątki, bo Polki są coraz dłużej zdrowe i ćwiczą. Ze stypendiów europejskich nie korzystają, bo nie każdy ma taką fantazję, by wypełnić formularz, walczyć o szansę, spakować plecak i jechać do Sztokholmu czy Madrytu, szczególnie jeśli od liceum słyszą o tym, że panuje tam szariat, a metro wypełniają „ciapaci” owinięci w pasy szahida, oraz że najmilej co niedziela posiedzieć z mamusią, która zapakuje słoik wegetariańskiej zupki na zaś do akademika. Coś w tym zresztą jest – prowincjonalizm jest nader relaksujący, a wielkie metropolie szkodzą na cerę.

Sądzę, że pokolenia „digitalne” są bardziej skore głosować na partie gotowe doprowadzić Polskę do chaosu, natężonej nienawiści i izolacji dyplomatycznej, bo digitalni kochają bekę. Beka z Polski jest tak samo zabawna jak rechot z posłanki Grodzkiej, dowcipy o pejsatych, tupolewanie ze Smoleńska, beka z niemieckiej limuzyny Szczepana Twardocha, „żyrandolowego” prezydenta czy beka z antyszczepionkowców. Hejtowanie, impulsywne wpisy, głupie żarty w internecie nic nie kosztują. Prokurator nie nadąży. Najwyżej szybko chamski antyfeministyczny tłit się usunie, a jak się nęka kolegę z klasy, publikując jego intymne fotki na insta, to też śmiechu będzie co niemiara, a nauczyciel pozostanie bezradny. Młodzi ludzie często bywali antysystemowi.

Polacy dorośli, wychowani w kulcie działalności antyokupacyjnej, też nienawidzą wszelkich nakazów. Teraz w ramach buntu nie będą płacić abonamentu, bo „drętwy” minister Sellin im każe. Akty anarchii czasem powstrzymywane były lękiem przed konsekwencjami. Lecz w sieci nie ma konsekwencji. A digitalni żyją głównie w sieci; chyba trudno im sobie wyobrazić życie po „katastrofie”, jaką byłaby kilkudniowa awaria wifi. Głosowaliśmy na partie populistyczne, bo kręci nas beka, bo ciągnie nas od pokoleń do „dance macabre” — lubimy lądować na drzwiach od stodoły, nie ubezpieczać mieszkań, palić pety po zawale, nie szczepić dzieci, olewać normy smogowe. Oj tam, oj tam, byle dobra beka była. A że wrócić mogą getta ławkowe i autobusy z miejscami dla białych na froncie? Buahahaha, lubię to.